Fusi. O tym, że jeszcze nigdy tak w kinie nie płakałam

Fusi, reż. Dagur Kari, Islandia, 2015

 

 
 Mała sala, cotygodniowe spotkanie w ramach sądeckiego DKF Kot. To miał być seans jak każdy inny. Miał być, ale nie był, bo jeszcze nic mnie tak do głębi nie poruszyło, jeszcze żaden film nie wycisnął ze mnie tyle łez, co właśnie „Fúsi”. Przywołuję w myślach sylwetkę tytułowego bohatera, grubą, nieatrakcyjną, a jednocześnie tak bardzo dającą się lubić. Kiedy widzę oczami wyobraźni jego smutne spojrzenie, nieśmiałość, która już od pierwszych scen przypomniała mi moją własną, coś we mnie pękło, coś się pokruszyło i tak wewnętrznie pokiereszowana spędziłam resztę filmu. 
 
Fúsi” to opowieść o potrzebach. O potrzebie miłości i bliskości. To film o barierach i lękach, które posiadamy, każdy indywidualne, które przeszkadzają nam w wykonaniu kroku na przód i sprawiają, że chowamy się do szafy, stoimy w miejscu, obawiamy się świata, rezygnując przy tym z jego uroków i możliwości. Fúsi miał tych barier wiele, począwszy od nieśmiałości, braku umiejętności podejmowania własnych decyzji ze względu na toksyczne relacje z matką, aż do strachu przed światem, który okroił sobie do granic codziennych, jednakowych, czasem dziecinnych czynności i rytuałów. Czterdziestolatek mieszkający ze swoją rodzicielką, która ma większy wpływ na jego życie niż on sam, nagle, pod wpływem przymusu zapisuje się na lekcje tańca. Fakt, że właśnie tam spotyka kobietę, która wywraca jego życie do góry nogami wydaje się bardzo banalny, ta schematyczność jest tu jednak zamierzona i nie prowadzi do szablonowego zakończenia. Nie miłość będzie tu bowiem najważniejsza, a rozwój wewnętrzny głównego bohatera.

Samotność boli najbardziej, kiedy przyglądniemy się jej z bliska, kiedy obserwujemy ją na konkretnym przykładzie. Dopiero wtedy odczuwamy jej prawdziwy ciężar, możemy wyobrazić  sobie uczucia i potrzeby drugiego człowieka. Moja emaptia dla 
Fúsiego przez cały film wycisnęła ze mnie morze łez, których nie byłam w stanie w żaden sposób kontrolować. Kiedy patrzyłam na tego człowieka, na jego anielską cierpliwość względem wszystkich złośliwości kierowanych w jego stronę, na niezdarność, zagubienie, na jego dobroć, czyste i szczere intencje, po prostu nie mogłam opanować płaczu. Ten widok mnie rozczulił, wcisnął w fotel, zagrał na najwrażliwszych strunach w mojej duszy, które jeszcze długo po filmie, w zasadzie aż do teraz, wygrywają czułą i tkliwą melodię. Słyszę ją cały czas, towarzyszy mi w sklepie,  w autobusie, na ulicach i nieustannie przypomina, że wszyscy, bez żadnego wyjątku, jesteśmy strasznie spragnieni czułości. „Fusi”, choć smutny, finalnie niesie też bardzo dyskretną nutę optymizmu i pokrzepienie, udowadniając, że nawet najmocniejszy cios można przekuć w osobisty sukces. To jeden z piękniejszych filmów jakie widziałam, a na pewno jedyny, na którym płakałam prawie cały czas. 
 
 
 

Mogą także Ci się spodobać