Minerva w Brukseli, czyli w odwiedzinach u Pana Magritte’a


Być w Brukseli i nie odwiedzić Muzeum Rene Magritte’a w moim przypadku byłoby naprawdę sporym zaniedbaniem, dlatego wykorzystałam okazję, która nadarzyła się w zeszłym tygodniu i zmierzyłam się oko w oko z pracami jednego z najsłynniejszych malarzy surrealistycznych. Do Belgi zaprosiła mnie Komisja Europejska w Polsce, która skompletowała kilku blogowych i vlogowych twórców i wysłała na inspirujący trzydniowy wypad, podczas którego mieliśmy okazję poznać osoby i miejsca związane z Unia Europejską (także od kuchni, co było bardzo ciekawe). Przyszły rok to Europejski Rok Dziedzictwa Kulturowego, dlatego ten temat interesuje mnie szczególnie mocno i jestem pewna, że jeszcze nie raz powróci na łamach bloga. Przyznaje, że wyjazd  był dla mnie szalenie miłym doświadczeniem, które zdecydowałam się urozmaicić dodatkowo właśnie wizytą w muzeum – jak na prawdziwego muzealnika przystało. Przy okazji, podczas wyjazdu Marcin Michno z bloga Nolife Style bardzo trafnie zdefiniował mój muzealny stan umysłu, co można sprowadzić to prostego wniosku, że mam po prostu nierówno pod sufitem. No cóż, chyba nie będę zaprzeczać. 

 


Przed wylotem miałam co prawda pewne opory, ponieważ mój ciążowy brzuch rośnie nieustannie, stwierdziłam jednak, że jak na wyrodną matkę przystało, wyciągnę mojego syna na wycieczkę i zaprowadzę do muzeum zanim jeszcze w ogóle zdąży się urodzić. „Moje dziecko było na wystawie Magritte’a zanim jeszcze wyszło na świat, na dodatek wyraziło swoją opinię na temat ekspozycji kopiąc mnie mocnej jedynie przed niektórymi obrazami” – na pewno tak będę pisać niebawem na forach internetowych, przepychając się z innymi matkami w dyskusji, czyje dzieci są mądrzejsze i dlaczego.
 
A może jednak nie będę. Mam nadzieję.
 

Wracając jednak do tematu. Muzeum Magritte’a zdecydowanie warto odwiedzić. Bilet kosztuje 8 ojro, co daje bardzo sprawiedliwą cenę za zwiedzenie 3-poziomowej wystawy tak słynnego artysty. Aranżacja miejsca jest bardzo klimatyczna, prace zaprezentowane w sposób chronologiczny wiszą na bardzo ciemnych ścianach (brązy, grafity, czernie), co przy dobrym oświetleniu daje fajny nastrój, podkreślający mocno „dziwność” prac. W końcu to Magritte. 

 

 

Niestety, pomimo wszystkich tych pozytywnych akcentów i bardzo dobrego wrażenia, jakie zrobiła na mnie ekspozycja, czuję pewien męczący niedosyt, który sprawił, że wyszłam z budynku ze znienawidzonym przeze mnie uczuciem podpowiadającym, że mogło być jeszcze lepiej. Zawsze myślę sobie wtedy, czy to ja jestem już tak znieczulona, czy jednak chodzi o inne, nadal mocno subiektywne czynniki, które psują mi całą zabawę i odzierają z ochów i achów, które na dobrą sprawę są głównym motywatorem pójścia do muzeum. 

 

 

Magritte jest świetny, ale mój problem w przypadku jego dzieł polega w dużej mierze na tym, że to, co znam i widzę w sieci posiada dla mnie bardzo podobny wydźwięk także na żywo. Oczywiście jest to pewne uproszczenie, bo wiadomo, że możliwość oglądania obrazów w realu zawsze jest fajniejsza niż patrzenie na reprodukcje, mimo wszystko, w tym zderzeniu oko w oko zabrakło mi jakiegoś wyjątkowego zaskoczenia czy zachwytu. Co ciekawe, gdybym miała wybrać prace, które oczarowały mnie najbardziej, to wybór padłby na zupełnie nieznane mi wcześniej nokturnowe obrazy, które sprawiły, że serce na moment zabiło mi szybciej. Fajnie, ale to wciąż za mało, abym mogła powiedzieć, że przeżyłam tę wizytę tak, jakbym sobie wymarzyła. 

 

 

Ja wiem, że to wiecie, ale wolę to mocno zaznaczyć: ta opinia dotyczy tylko mnie i jest bardzo mocno związana z bałaganem, który pielęgnuję w swojej głowie, dlatego absolutnie nie należy traktować jej jako obiektywnej czy wiążącej. Naprawdę wolałabym napisać, że wyszłam z wystawy z twarzą ozdobioną wypiekami i kołatającym sercem i wierzę mocno, że Wasze doznania albo już były, albo dopiero będą zupełnie inne. Może niepotrzebnie tak mocno nastawiłam się na duchowe przeżycia, może to jest dokładnie tak jak z relacjami z ludźmi – niektórzy, chociaż bardzo sympatyczni, nigdy nie zostaną moimi przyjaciółmi, co nie jest absolutnie niczym niewłaściwym, ot, normalna sprawa.

 

 

Na pocieszenie (chyba głównie samej siebie) przyznaję, że bardzo zaskoczyła mnie zwłaszcza pierwsza sala ekspozycyjna, na której pojawiły się najstarsze prace Magritte’a. Gdyby nie widniejące pod nimi podpisy, byłabym skłonna wykłócać się, że ich autorem jest Leger bądź Malewicz, ale w życiu nie wpadłabym na to, że namalował je Magritte. Z resztą, to się tyczy także późniejszych dzieł, wśród których pojawiały się chociażby prace mocno impresjonistyczne czy ekspresjonistyczne, malowane w zupełnie „niemagrittowskim” stylu. 



 


Myśl, że tuż obok w sąsiednim budynku czekała na mnie chociażby „Śmierć Marata” J. L. Davida czy „Upadek Ikara” Bruegel’a trochę mnie smuci, ale zbiory Królewskie ASP w Brukseli dopisuję po prostu do mojej listy „do zobaczenia” w przyszłości, podczas kolejnej wizyty w tym mieście. Wiem, że wśród Was jest wielu miłośników i miłośniczek Magritte’a, dlatego podzielcie się swoją opinią jakie są Wasze wrażenia po spotkaniu z nim oko w oko. 

PS Uważajcie na muzealny sklepik na najniższym piętrze! Ja na szczęście nie dałam się zwieść i w ramach ćwiczenia silnej woli wyszłam z muzeum bez żadnego suweniru, niemniej pokusa jest ogromna, a bibeloty naprawdę piękne. 

 
PS2 Podpisy do obrazów na pewno wkrótce się pojawią  – fotki są mojego autorstwa (Pana Magritte’a nadal obejmuje prawo autorskie więc nie można używać tych z neta bez pozwolenia) i muszę na spokojnie dotrzeć do tytułów. 

Mogą także Ci się spodobać