O malarskiej „brzydocie”, która mocno mnie fascynuje. Zestawienie dziewięciu ciekawych prac

Jakiś czas temu pisałam o dziewięciu pracach, które, chociaż znane, cenione i relatywnie „ładne”, bardzo mocno mnie odpychają i sprawiają, że nie mogę na nie patrzeć. Dziś, dla równowagi, przygotowałam dziewięć dzieł sztuki, które, chociaż momentami kontrowersyjne i dalekie od klasycznych kanonów piękna, szalenie mi się podobają. Jak widać, gust mam troszkę skrzywiony, ale obiecałam sobie, że z moimi wewnętrznymi wyborami nie będę już dyskutować i przyjmuje bezapelacyjnie wszystko to, co po cichu dyktuje mi serce. 
 

Chaim Soutine

Soutine. Gorączkowe pociągnięcia pędzla, nerwowość, destrukcyjny perfekcjonizm, który sprawiał, że malarz niszczył wiele nowo powstałych dzieł, uznając je za niewystarczająco dobre. Wierzył w wielką moc deformacji, uznawał ją za jedyny słuszny sposób przedstawiania rzeczywistości. Owiany legendą jako najbrudniejszy malarz wszech czasów. Jedna z anegdot głosi, że przyniósł kiedyś do domu tuszę wołową i trzymał ją tam przez kilka dni, do momentu aż nabrała odpowiedniej barwy, idealnej z malarskiego punktu widzenia. Sąsiedzi myśleli, że umarł w mieszkaniu, bo fetor tej całej sytuacji był zapewne nieziemski. Nie wiem, czy lubię go bardziej za to, że był tak pokręcony, czy jednak najmocniej działa na mnie ta malarska energia, ta siła barw, i  krzyczącą ekspresja. 
 
Chaim Soutine, „Le groom”, 1925, Centre Pompidou

Francis Bacon

Kiedy patrzę na obrazy Bacona widzę niewypowiedziany smutek, widzę człowieka, który za wszelką cenę pragnie odnaleźć się w świecie, który wydaje mu się obcy, złowrogi. Osią twórczości Bacona jest niezwykle przejmująca samotność. Deformacja nadającą jego malarstwu charakterystyczny rys nie brzydzi mnie i nie odpycha. Wręcz przeciwnie, we wszystkich tych autoportretach i przedstawieniach ciał, widzę przejmujące obrazy pochodzące z wewnątrz – skomplikowane pejzaże duszy. 
Francis Bacon, „Dwa studia do autoportretu”, 1977, Sothebys

 


Oskar Kokoschka

Mam teorię, którą mówi, że uwielbiam ekspresjonizm, ponieważ doskonale obrazuje splątanie moich myśli i temperament, który, gdyby został namalowany, przybrałby z pewnością odcień szalonej czerwieni i ciemnych granatów. Kokoschkę uwielbiam od pierwszego wejrzenia na żywo, ubóstwiam jego nerwowe impasty oraz ciemną gamę barwną. Malarstwo neurotyczne, tak bym to nazwała i w kontekście moich osobistych doświadczeń, określenie to należy uznać za ogromny komplement.

 

Oskar Kokoschka, „Pieta”, 1909, MoMA
 

Ernst Ludwig Kirchner

Świat Kirchnera zdecydowanie nie jest tym, o którym marzy się po nocach. Nikt się tu nie uśmiecha, nikt nawet nie stara się udawać, że jest szczęśliwy. Tutaj główną rozrywką jest rozmyślanie, tu można się zatopić w nostalgii, zapalić papierosa i palić go przez wieczność, w międzyczasie zastanawiając się nad sensem tego wszystkiego, co przyszło nam ogólnie nazywać życiem. W świecie Kirchnera nie ma nic pięknego, a jednocześnie pięknem jest wszystko – zwłaszcza to, co opowiada o człowieku i jego kondycji z tej drugiej, „prawdziwej” strony. 

 

Ernst Ludwig Kirchner, „Erna z papierosem”, 1915

 James Ensor

 
W maskach czujemy się bezpieczniej, w maskach nikt nas nie zna, nikt nie wie co tak naprawdę myślimy, czujemy. Jesteśmy stadem nibyludzi, mówimy nibyprawdę, czujemy nibymiłość. Ensor to wie i w bardzo mocny sposób obnaża tę życiową maskaradę. Maski są straszne, ale w tym kontekście bardziej mnie fascynują, niż prowokują do ucieczki. 

 

James Ensor, „Intryga”, 1890

Willem de Kooning

 
Abstrakcyjny ekspresjonizm, zwłaszcza w wydaniu tego malarza ma w sobie coś z pierwotności. Jest dziki, szalony, krzyczy barwą, techniką i wieloma symbolami, które w dużej części odsłaniają najciemniejsze zakamarki serca. Lubię to malarstwo, bo jest prawdziwe, szczere. Nie przeszkadza mi, że dominuje w nim brzydota czy deformacja, w końcu to w pewnym sensie malarstwo ze świata wewnętrznego, a tam nie spodziewam się spotkać jakoś wyjątkowo urokliwych rzeczy. 
 

Willem de Kooning, „Woman II”, 1952, MoMA

 

Jerzy Duda-Gracz 

„To boli, proszę pana” – tak brzmiał jeden z komentarzy do wystawy Dudy-Gracza w latach 70. XX wieku. To boli, bo pokazuje prawdę, a ta uwiera często najbardziej. Malarz wali z grubej rury, bez ogródek i zbędnych skrupułów. Sztuka gracza obnaża wady, wytyka błędy i uświadamia ułomności, które niejednokrotnie zdążyły się już zadomowić jako coś zupełnie normalnego. Malarz brutalnej prawdy – taki jest dla mnie Gracz i za to go uwielbiam. 

 

Jerzy Duda-Gracz, „Dwa pokolenia”, 1980, fot. CSW Toruń (materiał prasowy)

 

 

Władysław Hasior

Mówi się, że Hasior jest artystą niezwykle brutalnym. Ja się z tym zgadzam, chociaż dla mnie, brutalność ta nie wynika jedynie ze stosowanych przez niego środków, ale dotyczy także refleksji, do jakich artysta zmusza swoich odbiorców. Przekaz u Hasiora jest mocny, bardzo często kontrowersyjny, ale zawsze podparty szalenie poważną i mądrą teorią. Tutaj nie ma przypadków, jest natomiast ogromna inteligencja twórcy, który oczarowuje, przyciska do ściany i nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. 

 

Władysław Hasior, „Czarny krajobraz I- Dzieciom Zamojszczyzny”, 1974, Muzeum Tatrzańskie

George Grosz

 
Grosz, podobnie jak Duda-Gracz, bez skrupułów obnaża wszelkie obrzydliwości niemieckiego społeczeństwa w powojennej rzeczywistości. Przekupstwo, znieczulica, rozkład i zgnilizna moralna – na tym koncentruje się malarz w swoich pracach przybierających mocno karykaturalny ton. Brzydota jest w tym wypadku konieczna, zwłaszcza, że to co zewnętrzne i tak nie może równać się z obrzydliwością tego, co w środku. 

 

George Grosz, „Filary społeczeństwa”, 1926

Mogą także Ci się spodobać