Rene Magritte, The collective invention”, 1934 |
Nie od dziś wiadomo, że to, w jaki sposób odbieramy i odczuwamy sztukę wiąże się w ogromnym stopniu z tym kim jesteśmy, co nas ukształtowało, jakie mamy doświadczenia i wspomnienia. Brzmi to jak utarty, wszystkim znany frazes, ale mam wrażenie, że czasami warto przypominać o banałach. Ja sama nieraz łapałam się na mylnym założeniu, że mój zachwyt nad danym dziełem jest w pewnym sensie uniwersalny, tzn ciężko było mi uwierzyć, że to „coś” może się nie podobać. A jednak, człowiek to tak szalenie skomplikowana istota, że zawsze znajdzie się ktoś, to zupełnie szczerze mojego zachwytu nie zrozumie. Tak właśnie kształtują nam się gusta, niejednokrotnie bardzo od siebie różne, i nie ma w tym zupełnie nic złego. Wręcz przeciwnie – odmienne osobowości sprawiają, że sztuka żyje w każdym z nas po swojemu, nabierając często zupełnie nowego znaczenia. I na tym to właśnie polega.
Jan Lebenstein, którego żywo nie cierpię 🙁 |
Samo stwierdzenie, że dany obraz nam się nie podoba, odpycha nas, czy wzbudza jakieś inne negatywne uczucia nie zawsze jest równoznaczne z krytyką. W takich okolicznościach podaje na ogół osobisty przykład, związany z moim pejoratywnym stosunkiem do sztuki Olgi Boznańskiej. Kiedyś napisałam, że niezwykle szanuję artystkę i jednocześnie jej nie lubię. Pojawiły się więc głosy: no jak to, cóż to za dziwna niekonsekwencja? Już wyjaśniam. Otóż, jako historyk sztuki nie mogę sobie pozwolić na stwierdzenia: Boznańska jest kiepską malarką, bo byłoby to po prostu straszne kłamstwo, paskudny babol ignorujący jej wielki talent, wrażliwość i sukces artystyczny. Szanuję ją więc, biorąc pod uwagę warsztat, jakość malarstwa i wiele innych czynników, dających się nieraz zmierzyć w obiektywny sposób. Chodzi jednak o to, że kiedy patrzę na twarze portretowanych przez nią osób, to rumień ich skóry i rozedrgana faktura przywodzi mi na myśl paskudnych pijaków. Ten kolor, szorstkość – w pracach tego typu odpycha mnie dosłownie wszystko.
Olga Boznańska, „Portret Anny Saryusz-Zaleskiej”, 1899 |
Dzisiejsza niezwykłe żywiołowa dyskusja tocząca się wokół kontrowersyjnych prac Patricii Puccinini przypomniała mi o pewnym dość powszechnym problemie obecnym również w świecie sztuki: czasami bardzo ciężko nam uszanować i zaakceptować opinię inną od naszej. Dla mnie Puccinini to wizualizacja najbardziej koszmarnych mar sennych, których widok obrzydził mi obiad i doprowadził do nieprzyjemnych torsji żołądka, i żadna idea, ani zamysł artystyczny nie będą niestety w stanie zmienić mojej reakcji na tego typu formę. Wyrażenie takiej właśnie opinii na ten temat nie było jednak z mojej strony jednoznaczne z negacją tego rodzaju sztuki. Chociaż większość żywo komentujących doskonale to rozumiała, pojawiły jednostkowe głosy, sugerujące, że brak zachwytu nad sztuką tej pani wynika z zaściankowości, czy horyzontów zwężających się do granic ciasnego tunelu.
Patricia Puccini, „Graham”, 2016, domena publiczna |
Z taką postawą spotykam się w świecie sztuki bardzo często. Bo skoro ja uznaję coś za doskonałe, to najlepiej byłoby, aby wszyscy podzielali moje zdanie, w dodatku jedyne słuszne. Niestety, ale ani w sztuce, ani w życiu nic nie jest tak jednoznaczne i proste. Zaintrygowana wspomnianą na wstępie historią, dotyczącą nietypowego podejścia do prac Magritte’a, zapytałam, dlaczego dana osoba ma do niego właśnie taki negatywny stosunek. Wiecie co usłyszałam? Osobie tej śniły się od dziecka koszmary, w których ludzie i ptaki toczyły straszną walkę. Bywało, że ptaki dziobały ludzi, ale też były przez ludzi jedzone. Widok obrazu „Młoda dziewczyna jedząca ptaki” sprawił, że te koszmary powróciły z ogromną mocą, już na zawsze zmieniając podejście do prac tego artysty. W podobny sposób dzieje się w moim przypadku z Boznańską. Widok „zapitych” twarzy pewnie nie wzbudzałby we mnie aż takiego obrzydzenia, gdybym nie wiedziała, jak straszna i szkodliwa jest to choroba. Niestety, wiem o tym aż za dobrze.
Rene Magritte, „Młoda dziewczyna jedząca ptaki”, 1927 |
Byłoby pięknie, gdybyśmy starali się zawsze brać pod uwagę fakt, że dyskutując z ludźmi nie wiemy o nich naprawdę wielu rzeczy. Każdy z nas ma bardzo płynną i osobistą granice tolerancji estetycznej i nie jest to niczyja wina. Choć i mnie samej przychodzi to nieraz z trudem, ciągle staram się o tym pamiętać.