Nie sądzę, żeby coś dało się z tym zrobić, na próżno też szukać winnych, no chyba, że w mojej podświadomości. To jest dokładnie tak, jak z jedzeniem ananasa. Większość zapewne uwielbia, a ja nie jestem w stanie przełknąć. Właśnie o moich „ananasach” ze świata sztuki postanowiłam Wam dzisiaj napisać.
Witold Wojtkiewicz
„Porwanie królewny”, 1912, źródło: Muzeum Narodowe w Warszawie |
Jan Lebenstein
„Ogród”, 1965, źródło: fairfieldauction.com |
Prace naprawdę świetnego Tadeusza Brzozowskiego są dla mnie nie do zaakceptowania. Chciałabym, ale szczerze nie potrafię. Wszystkie te formy, ta swoista abstrakcja organiczna (wymyśliłam hasło na potrzeby tego malarstwa, ale okazuje się, takowe już w sztuce funkcjonuje) momentalnie wzbudza we mnie odruch wymiotny. Negatywnie działa tu zarówno kolor, jak i plama, mazista i lejąca się, przypominająca miejscami organy wewnętrzne czy plazmę z której niebawem wyłoni się jakiś krwiożerczy potwór. Ohyda.
„Imperatryca”, 1972, źródło: Agra-art |
„Wielki masturbator”, 1929, Muzeum królowej Zofii w Madrycie |
Problem z rzeźbami pojawia się u mnie zazwyczaj wtedy, gdy osiągają naturalną wielkość i mam wrażenie, że za moment ożyją. Własnie tak dzieje się w przypadku postaci ludzkich z „Tłumu” Magdaleny Abakanowicz, które nie dość, że wielkie, to jeszcze stworzone zostały z rożnego rodzaju włókien. No wiecie, znowu ta szorstkość, ta nerwowa faktura, na którą mam chyba jakieś poważne uczulenie.
„Tłum”, 1995, materiały prasowe Muzeum Narodowego we Wrocławiu |
Czy ja pisałam szorstkość? Proszę bardzo, kolejny przykład, który potwierdza moją konsekwencję w nielubieniu tego typu rzeczy. Doskonała malarka Olga Boznańska i „Portret Anny Saryusz-Zaleskiej”, którego widok sprawia, ze momentalnie na mojej twarzy rysuje się niekontrolowany grymas. Ten siny wręcz kolor policzków, rozedrganie farby, ta szorstkość właśnie! Przepraszam wszystkich fanów, no ale niestety, dla mnie paskudztwo.
„Portret Anny Saryusz- Zaleskiej”, 1899, Muzeum Narodowe w Warszawie |
Mam wrażenie, że staję się strasznie monotematyczna, bo znowu przedstawiam przykład, który nawiązuje mocno do świata organów wewnętrznych. Szanuję, że to żona Jerzego Beresia, że Bereś pochodzi z Nowego Sącza, szanuję to wszystko i jednocześnie nie widzę nic, ale to nic atrakcyjnego w tych różowych flaczkach. Artystka uznawana jest za prekursorkę sztuki feministycznej w Polsce, to jedna z najważniejszych przedstawicielek awangardy drugiej połowy XX wieku w naszym kraju.
„Mój uroczy pokoik”, 1975, Muzeum Narodowe w Krakowie |
Proszę państwa, wisienka na torcie! Najohydniejszy, najbardziej obrzydzający i wzbudzający moralny sprzeciw Akcjonizm Wiedeński, czyli ruch artystyczny w powojennej Austrii, który postanowił walczyć z konsumpcjonizmem i działaniami kościoła katolickiego. Jeden z najbardziej czołowych przedstawicieli tego ruchu, Herman Nitsch zasłynął ze swoich cykli performerskich, w których stałym elementami były krwista farba, rytualistyczne działania, martwe ciała zwierząt, owoce, muzyka i taniec (urocze zestawienie, wiem). Nigdy nie zapomnę wystawy w krakowskim MOCAK-u, gdzie pokazywano filmy Nitcha, zwłaszcza jeden, z zabitym jagnięciem w roli głównej. Owszem, to miała być pewnego rodzaju, nie wiem, przestroga przed światem, który rości sobie prawa do rytualnego zabijania zwierząt, czy też mocny dialog z religią katolicką i ofiarą z baranka, ale widok tego filmu spowodował, że pierwszy raz w życiu naprawdę wymiotowałam na widok „sztuki”. Trauma, tak, to jest właśnie to słowo.
A jakie są Wasze?
Akcja artystyczna Hermana Nitscha, 1970 |