Jest oczywiście grubą przesadą twierdzić, że pojawienie się w rodzinie dziecka jest czymś katastrofalnym i powoduje rychły zanik wcześniejszego życia towarzyskiego, osobistego i wewnętrznego. Skłamałbym jednak pisząc, że wydarzenie to nic nie zmienia i nic nie przestawia, nie zmusza do przewartościowania pewnych kwestii, nie sprawia, że wszystko w życiu trzeba nagle przemeblować, zarówno w mieszkaniu jak i w głowie. Zwłaszcza tam. Wiem, że dla niektórych mam nowa rola okazuje się być tak szalenie wspaniałą i fascynującą, że postanawiają spełniać się w macierzyństwie na sto procent i podporządkowują mu całe swoje życie, na ogół nie czując głębszej potrzeby aby robić coś poza tym i uciekać w zupełnie inne stany świadomości. Ja tak niestety nie potrafię.
Dziecko jest moim oczkiem w głowie, daje mi radość i wielką satysfakcję, bo czuję, że każdego dnia spełniam się i dojrzewam emocjonalnie. I chociaż niemal codziennie zalewa mnie nieznana wcześniej fala miłości matczynej, nieskończonej, uczucie to miesza się nieustannie ze zmęczeniem i frustracją. Bywa, że rozsadza mnie szczęście, są jednak także dni, gdy regularna porcja codzienności i monotonii wydaje mi się wręcz niemożliwa do strawienia. Przeżywając te wszystkie nowe, cudowne i momentami szalenie trudne chwile, zrozumiałam, że pasja to nie jest coś, o czym z natłoku obowiązków zapomnę, ale przysłowiowa deska ratunku, której mogę się złapać za każdym razem, gdy solidnie dojeżdża mnie codzienność. A dojeżdża mnie, oj dojeżdża, chyba jeszcze nigdy tak konkretne jak teraz.
Wiele osób straszyło mnie, że blog przez ten ciężki okres umrze, bo urlop macierzyński jest określany mianem urlopu jedynie w ramach ponurego żartu, który być może bawił, ale tylko przed porodem, kiedy nie miało się jeszcze pojęcia czym to wszystko tak naprawdę pachnie (a pachnie rozmaicie, od cudownych oliwek po śmierdzącą kupę). Bliscy dawali mi rady, że trzeba być pokornym i cierpliwym, bo dziecko jest najważniejsze i w tym trudnym, pierwszym roku życia, ma tylko matkę, na dodatek jedną jedyną. I z tym się zgadzam, bo rzeczywiście warto pokornie pogodzić się z faktem, że to dziecko wyznacza rytm i scenariusz dnia, zmuszając do porzucenia wszystkich drobnych, codziennych planów na rzecz spontaniczności co do terminu wypicia ciepłej kawy i nadrobienia zaległości kinowych. Mimo wszystko, bliżej mi nadal do stwierdzenia, że najważniejsza jest w tym układzie matka, a więc ja, bo to od mojego zdrowia i kondycji, zwłaszcza psychicznej zależy cała reszta, a więc całe moje macierzyństwo, stosunki małżeńskie, sąsiedzkie i każde inne. I w tym momencie do tej opowieści wkracza sztuka, która pozwala mi się totalnie mentalnie odizolować od wszystkiego, co zwykłe, nudne, monotonne, czy po po prostu tak po ludzku męczące. To nic, że czasami nie mogę wyjść z domu, skoro dzięki niej, tam w środku fruwam sobie beztrosko, przelatując przez wieki i style i zatrzymując się dokładnie tam, gdzie mi pasuje, w momencie który to ja uznam za stosowny.
Za każdym razem, gdy ktoś dla żartu zastanawiał się, czy po urodzeniu dziecka zacznie mi odbijać i nie będę widzieć świata poza swoim potomkiem, uparcie twierdziłam, że mi do szaleństwa wcale nie potrzeba dziecka – wystarczy nuda i brak zajęcia, które nadawałoby życiu jakiś konkretny cel i kształt. Podtrzymuję to zdanie tym bardziej teraz, kiedy widzę jak bardzo potrzebuję poświęcić swoje życie dla dziecka jednocześnie pragnąc robić coś tylko i wyłącznie dla siebie. To jest ten moment, kiedy najbardziej doceniam bloga i moją historyczno-artystyczną pasję, która pozwala przebrnąć przez codzienność, zwłaszcza gdy dojeżdża. Myślę, że każdy z nas zasługuje na taką deskę ratunku. Właśnie tego Wam dziś życzę.