Dziś, siedząc na ławce obserwowałam rodzącą się fale szczęścia słonecznego, która wylewała się z każdej strony budzącego się miasta, w postaci biegaczy, rowerzystów, matek z wózkami, rodzin z dziećmi, babć z dziadkami. I zamiast cieszyć się, że przyszła wiosna, czułam się jakbym obserwowała jakiś marny teatr niezbyt utalentowanych aktorów, którym kazano odegrać pewną rolę, którzy muszą wyjść, pokazać się na tej scenie, trochę potańczyć, pośmiać się i wrócić do swoich bezbarwnych, mechanicznie wykonywanych czynności. Patrzyłam na to i byłam przerażona, również dlatego, że i ja w tym teatrze uczestniczę.
Wtedy przypomniałam sobie, że marzy mi się taki dach, na którym mogłabym usiąść, w trampkach, bo to najlepsza oznaka, że zrobiło się ciepło. Usiąść w momencie, kiedy miasto zwalnia i gapić się przed siebie, na ludzi małych jak mrówki, na gasnące światło słońca, który już nie razi chowając się powoli pomiędzy jednakowymi blokami. Tam czułabym się bezpiecznie. Na dachu wiosna nie krzyczy, nie razi, nie wali jaskrawym słońcem po oczach. Dach oferuje dystans, chyba nic lepszego nie można sobie wymarzyć.