Jest taki moment, kiedy lato pęka. Jest już maksymalnie dojrzałe, rumieni się, pachnie, ale wiadomo, że to koniec, że jutro zacznie się starzeć, marszczyć, tracić kolory. Dziś był właśnie ten dzień.
Vincent van Gogh, Drzewa oliwne, 1889 |
Właśnie tymi słowami opisałam wczorajszy dzień, to uczucie, które dopadło mnie pod wieczór, kiedy w zamyśleniu obserwowałam magicznie zachodzące słońce, chowające się za malownicze pagórki Beskidu Sądeckiego. To był właśnie ten moment, kiedy gasł nie tylko dzień, ale także lato, które wraz ze zmęczonymi promieniami spełniło swoją rolę i udało się na zasłużony odpoczynek. Ogarnął mnie w tej scenerii dziwny spokój. Nieczęsto odczuwam to uczucie, tym bardziej chwila ta wydała mi się piękna, ale też niepokojąca, tak, jakby niebawem miało się stać coś bardzo złego -przysłowiowa cisza przed burzą.
Vincent van Gogh, Summer evening, 1888 |
Przyjęłam to z ulgą i strachem, jako coś oczywistego, pewien naturalny etap przed którym już nawet nie próbuje się bronić. Wiem, że od tego momentu wszystko będzie inne. Będę ciężej oddychać, trudniej zasypiać i budzić się z uczuciem znienawidzonego chłodu, wnikającego pod skórę zdecydowanie za głęboko. Od tej pory będziemy jednością – ja i nienazwana melancholia, dzięki której zacznę na nowo przeżywać i zajmować się rzeczami, od których skutecznie odciągało mnie rozleniwiające lato. Bo kiedy natura chyli się ku powolnemu umieraniu, ja paradoksalnie zaczynam żyć, swoim życiem nocnym, wewnętrznym, pełnym wieczornych rozmyślań czy wpatrywania się w sufit. Ktoś mógłby to nazwać wegetacją lub robieniem sobie krzywdę, tymczasem ja po prostu powoli wracam do siebie.
Vincent van Gogh, Dwa słoneczniki, 1887 |
Jan Stanisławski, Ule na Ukrainie, 1895 |
Claude Monet, Stogi siana, 1890-91 |