Adrian Brouwer, Gorzki Łyk |
Wszystkim tym, którzy nie spodziewali się, że słowo kurwa mać padnie już w pierwszy zdaniu tego posta, uprzejmie donoszę, że czasami tak trzeba. To jest jak z potrzebą brania prysznica – udawanie, że człowiek nie śmierdzi, gdy się użyje jakiś marnych substytutów w postaci dezodorantu przynosi niestety marny skutek. Podobnie jest z przeklinaniem, żadne kurki wodne i jasne cholery nie zdadzą egzaminu, czasami po prostu trzeba powietrze oczyścić, rzucić parę bluzg tu i tam, chociażby dla własnego zdrowia psychicznego i poczucia, że w rezultacie człowiek jest o te parę przekleństw lżejszy.
O tym, że taka kurwa waży, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Sądzę, że większość z nas miewa w swoim życiu takie dni, kiedy po prostu nie pozostaje nic innego, jak zrzucić z siebie ten balast, który na dodatek z biegiem czasu zaczyna przeszkadzać nie tylko nam, ale też wszystkim nieszczęśnikom, którzy tego dnia są skazani na naszą wkurwioną obecność.
Myślałam, że dużo przeklina się na studiach, ale zmieniłam zdanie, kiedy trafiłam do muzeum. O, tu to dopiero kwiecista mowa sprawia, że wszyscy z wielką pasją pielęgnujemy wokół siebie rabatki i ogródki z kwiatami, od tych łacińskich, pospolitych typu curva traditia, po okazy rzadkie, zaszczepki od sąsiadki, czy te przywiezione jako pamiątki zza granicy.
Oczywiście, istnieją na świecie ludzie, którzy nie posiadają ogródka, i kwiatki uważają za zupełnie zbędne, ja jednak należę do tych, którzy pragną zapewnić sobie nieustanną produkcję tlenu, dlatego, oprócz tak wzniosłych okrzyków jak „barok” i „renesans”, zdarza mi się głośno zakrzyknąć „o kurwa”.