„Ostatnia rodzina”, fot. materiały prasowe |
Na seans do sądeckiego Heliosa pobiegłam w dzień premiery. Czekałam na film z niecierpliwością, z fascynacją pomieszaną z pewną obawą, czy udało się sprostać zadaniu, bo było to zadanie bardzo, ale to bardzo trudne. Nie to, żebym była wielką fanką Beksińskiego. Wręcz przeciwnie, choć uznaję go za rewelacyjnego artystę, jego sztuka zawsze mnie obrzydzała, straszyła po nocach, nie pozwalała zasnąć. Dopiero niedawno mój dobry znajomy, Kamil, mocno zaangażowany swego czasu w sprawę galerii Beksińskiego w Warszawie, podarował mi jego „Dzienniki” poprzedzone wywiadem z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, bliskim przyjacielem malarza. Zaczęłam więc czytać, trochę z ciekawości, a trochę z potrzeby zapoznania się z historią rodziny, z jej skomplikowanymi relacjami, z dramatami, które były w niej obecne równie często, co małe czy większe radości. Słowem, chciałam poznać Beksińskich na tyle, aby „Ostatnia rodzina” nie była w stanie mnie zawstydzić, co najwyżej zachęcić do dalszego eksplorowania tematu.
Myślę, że to jest bardzo dobry film fabularny oparty na faktach, opowiadający historie wybiórczo, choć trafnie, w sposób udany. Osobiście wydaje mi się to jedynym słusznym wyjściem, w końcu nie wyobrażam sobie filmu, który byłby w stanie omówić wszystkie istotne sprawy i wątki, to byłoby zupełnie niemożliwe. Moje wyobrażenie Zdzisława Beksińskiego, o którym zaczęłam czytać i który zaczął mnie fascynować, pokryło się mocno z obrazem filmowym, ukazującym wyjątkowego, pełnego humoru i niezwykle inteligentnego człowieka. W zasadzie kinowa produkcja utwierdziła mnie w przekonaniu, że choć sztuka Beksińskiego mnie odpycha, to on sam jawi się jako mistrz, jednostka intrygująca, wybitna.
Jedynie co mnie strasznie smuci to filmowy Tomek, którego też postanowiłam poznać, czy to czytając jego biografię, czy oglądając nagrania z jego udziałem, słuchając ostatniej trójkowej audycji. Już od pierwszych minut, kiedy na ekranie kina pojawił się w jego roli Dawid Ogrodnik, czułam paskudne ukłucie, które podpowiadało mi, że to bardzo niesprawiedliwy i przerysowany obraz człowieka, który jak wiemy, miewał ataki furii i problemy emocjonalne, był osobą ciężką, wręcz uciążliwą, nieznośną, ale nie był wariatem, jakiego obserwowałam w filmie. Staram się zrozumieć tę potrzebę fizycznego przerysowania, drażniącą manierę głosu, dziwne, nieskoordynowane ruchy, nie umiem jednak tego w żaden sposób wytłumaczyć. Reżyser filmu powtarzał wielokrotnie, że produkcja ta ma na celu odczarowanie Beksińskich, pokazanie, że choć ich historia jest dramatyczna, złożona, wielowarstwowa, to jednak byli taką samą rodziną, jak każda inna. Biorąc pod uwagę takie stanowisko, tym bardziej nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego, choć cała reszta została przekazana z wielką dbałością o szczegóły, Tomka spotkała taka karykaturalna kreacja. Martwi mnie to i w pewien sposób smuci, zwłaszcza, że już w kinie, tuż za moimi plecami pojawiły się głosy, że ten Tomek to jednak straszny pojeb był.
Nie wiem, czy faktycznie chciano, aby go tak zapamiętano.