Bywały takie dni, że jedyne czego pragnęłam, to przejść koło swojego życia obok. I nie wynikało to z ignorancji, czy jakiejkolwiek pogardy dla tego, co wokoło. Po prostu czasami chciałam od siebie odpocząć. Bo być zmęczonym sobą to dziwna sprawa, ale kiedy jest się z kimś 24 godziny na dobę, to wydaje się to całkiem normalną i naturalną potrzebą. Bywały takie dni, kiedy na sen czekałam z niecierpliwością, jako na ten jedyny moment odcięcia się od głowy i tego wszystkiego, co w jej wnętrzu. Czego tam nie było: obawy, lęki, pragnienia. I mnóstwo znaków zapytania, które nigdy się nie kończyły.
Nie da się jednak uciec od siebie. Zrozumiałam to parę lat temu, dokładnie wtedy, kiedy zaczęłam rozumieć kim jestem i pojęłam mechanizmy, które czyniły ze mnie właśnie takiego, a nie innego człowieka. To chyba wtedy przestałam mieć do siebie żal o te splątane myśli i stawiane na każdym kroku pytania: kim jestem, dokąd zmierzam i po co nam to wszystko.
Paul Gauguin, „Skąd przyszliśmy, kim jesteśmy, dokąd idziemy?”, 1897-1898 |
To, o czym piszę teraz to zrozumienie swojej wrażliwości, którą przestałam postrzegać jako wadę czy defekt, którego trzeba się wstydzić. Z drugiej strony nie jest to także jakaś forma wyróżnienia – prezent od losu, który nadaje mi miano kogoś lepszego, tylko i wyłącznie dlatego, że widzę i czuję więcej, zwłaszcza między wierszami. Przestałam w ten sposób o tym myśleć, przestałam też analizować wszystkie za i przeciw. Pogodzić się ze sobą – to jedyne co należało w tej sytuacji zrobić, aby w końcu, po wielu latach czuć się zrozumianą, nie tyle przez innych, co głównie przez samą siebie.
Piszę o tym, bo pamiętam, że zawsze bardzo potrzebowałam takiej społecznej akceptacji i zapewnienia, że nie jestem odosobniona w swoich lękach i rozterkach. I choć już nie jestem nastolatką, tylko dorosłą kobietą z mężem i kotem, nadal myślę za dużo i martwię się na zapas. O sensie życia myślę zwłaszcza stojąc w kolejce do kasy, umiejętnie łącząc pakowanie pomidorów do reklamówki ze świadomością śmierci i przemijania. Nadal wyobrażam sobie straszne rzeczy, zwłaszcza wtedy, kiedy nic nie zapowiada ich nadejścia. Jeśli się martwię, to o wszystko, także o to, na co niestety nie mam żadnego wpływu. Z tym ostatnim trochę walczę, żeby do końca nie zwariować. Najważniejsze jest jednak to, że pogodziłam się ze sobą i jestem szczęśliwa. Nawet kiedy mi współczują mówiąc, że bycie nadwrażliwcem jest totalnie przejebane. Nie jest.