Porażek też sobie powinniśmy życzyć

 

Edvard Munch, „Melancholia”, 1891

 

Zdrowia, szczęścia, pomyślności – tego życzymy sobie z okazji różnych świątecznych okoliczności, jak chociażby parę dni temu w czasie świąt Bożego Narodzenia i z racji minionego Sylwestra. To zupełnie normalne i oczywiste, w końcu każdy z nas marzy o tym, aby wiodło mu się dobrze i pomyślnie i właśnie tego samego życzymy swoim bliskim i znajomym. Chyba nikt nie chciałby usłyszeć życzeń, które dotyczyłby niepowodzeń i porażek – wiesz, lubię Cię, dlatego mam nadzieję, że w twoim życiu wydarzy się coś niemiłego – no przyznacie, że brzmi naprawdę nieelegancko i zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. 
 

Te niemiłe chwile przyjdą prędzej czy później same, dlatego to naturalne, że o wiele milej jest usłyszeć życzenia dotyczące tych dobrych momentów. Ale kiedy myślę o życzeniach, które złożyłabym z okazji nowego roku samej sobie, to zdałam sobie sprawę, że przewijając w głowie mój życiowy film, trudno jest mi przeoczyć te wszystkie niepowodzenia i porażki, dzięki którym moje życie jest o wiele bogatsze i lepsze. Przyznaje się, że średnio mi idzie wyciąganie mądrych i wartościowych wniosków z tego, co przyjemne. Owszem, staram się bardzo doceniać wszystkie te dobre i bardzo dobre chwile, ale często łapię się na tym, że traktuje je trochę jako coś oczywistego, coś, co po prostu mi się należy i będzie mnie spotykać zawsze.

I wtedy zdaje sobie sprawę, jak bardzo w swoim życiu potrzebuje takich momentów, w  których ryję twarzą o asfalt i spoglądam na świat z perspektywy zimnej podłogi. To są te chwile, w których wszystko się wali i rozsypuje. Kiedy na początku jest tylko rozczarowanie i piekący ból, ale z biegiem czasu, ta złość ustępuje miejsca ogromnej pokorze, która pozwala przewartościować sobie wszystko na nowo. Skłamałbym, że takie sytuacje są miłe i że marzę, aby w najbliższej przyszłości zdarzyła mi się kolejna, ale, cholera, to właśnie z nich zawsze czerpie najwięcej życiowej mądrości.

 
Myślałam o tym dzisiaj szperając na wystawce staroci i zerkając z uśmiechem na stół zastawiony milionem niepasujących do siebie bibelotów: kiczowate figurki z bazaru, brzydkie filiżanki, kubki bez ucha, obrazek Jezusa Dobrego Pasterza, ceramiczna surykatka, bawarski kufel na piwo, wątpliwej urody pejzażyk drukowany na płótnie, kilka przyzwoitych glinianych pojemniczków na nie wiadomo co. Co tu dużo mówić, to wszystko było w większości po prostu brzydkie, ale chyba bardzo potrzebne, chociażby po to, żeby móc wyłapać z tego galimatiasu coś ładnego i w pełni to docenić. Porównanie godne kołcza, wiem, ale chyba właśnie tak jest, że dobre rzeczy potrafimy dostrzec najmocniej wtedy, gdy zdamy sprawę z ich przeciwności i tego, że nie będą z nami zawsze. 
 
 
 
***
Właśnie w ten sposób przeszłam zgrabnie od filozofowania do polskiego designu i dzbanka, który udało mi się upolować za trzy złote. Niestety, nie mam do niego przykrywki ani reszty filiżanek do kompletu, stwierdziłam więc, że póki co będzie służył za wazonik. Jest to część serwisu (uwierzycie, że przestarzała forma słowa serwis to „garnitur”?) produkowanego przez Zakłady Ceramiczne Mirostowice od 1968 roku, zaprojektowanego przez Adama Sadulskiego. Nie jest to rzecz bardzo cenna, ale fakt, że z epoki i że udało mi się ją wypatrzeć wśród tego misz-maszu daje mi wielką satysfakcję i mobilizuje, zarówno do dalszego kształcenia się w teorii jak i konfrontowania tego w praktyce. Myślę, że obecność polskiego i europejskiego desingu w 2018 roku na blogu bardzo wzrośnie, bo jest to tematyka, która pochłania mnie coraz mocniej i cieszy szalenie. 
 
 
***
Tak więc, moi drodzy, życzmy sobie szczęścia oraz niepowodzeń, abyśmy mogli to szczęście w swoim życiu docenić. Niech nowy rok przyniesie nam wszystkim dokładnie to, czego nam potrzeba 😉

Mogą także Ci się spodobać