Egon Schiele, „Odpoczywająca”, 1913 |
Często łapie się na tym, że mówię o danym artyście np. „Michał Anioł? No znam, pewnie, bardzo dobrze znam, namalował to i to, taki i taki tytuł, taka i taka epoka, taki i taki styl”. Ten przykład uzmysławia mi, że bardzo często słowo „znam” stawiam na równi z „umiem pokazać i opisać prace”, albo „jestem w stanie powiedzieć o kimś kilka zdań”. Tymczasem to znam powinno być przecież szersze, powinno dotyczyć nie tyle sztuki, ale także, a może przede wszystkim, samego człowieka, tego jaki był, czymś się inspirował, co kochał, czego/kogo nienawidził.
Egon Schiele, „Para w objęciach”, 1917 |
Pomyślałam sobie, że kiedyś ktoś powie „Justyna Stasiek-Harabin? Tak, znałem, zajmowała się sztuką i pracowała w muzeum”. No i co, to już koniec? A moje ulubione filmy, a to, że nie lubię dżemu z róży, a wszystkie wewnętrzne sprzeczności, radości i smutki, które ukształtowały mnie i miały wielki wpływ na to, że byłam taka a nie inna, także w kontekście tej sztuki właśnie? Przecież ja jestem takim interesującym człowiekiem, mam cały czas tyle do zaoferowania! No właśnie.
Gustav Klimt, „Pocałunek”, 1907 – 1908 |
Przyznaję, że ta refleksja w kontekście pozornego „znam” dopadła mnie mocno podczas pisania artykułu o Gustavie Klimcie. Im więcej szperałam w poszukiwaniu informacji o jego życiu prywatnym, o tym jakim był człowiekiem i co determinowało jego życiowe wybory, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że wcześniej byłam dla niego szalenie niesprawiedliwa. Czasami tak jest, że kiedy widzę setny, albo tysięczny raz ten sam obraz, np. taki „Pocałunek”, to znudzenie motywem przekłada się również z automatu na postrzeganie twórcy – bo pospolity, bo już tyle razy to widziałam, bo niedługo wyskoczy mi z lodówki, skoro już jest na bazarowych filiżankach i serwetkach do wycierania sobie ust.
Egon Schiele, „Gustav Klimt w błękitnej tunice”, 1913 |
Tymczasem, Bogu ducha winny Klimt okazał się szalenie intrygującym, tajemniczym człowiekiem ze skłonnościami do introwertyzmu, a więc typem, którego obsesyjnie wręcz chciałabym poznać, bo od dawna tacy ludzie intrygują mnie i pociągają najbardziej. Niestety, Klimt zmarł równo 100 lat temu, a co za tym idzie osobisty kontakt wydaje się być troszkę utrudniony (czy ktoś zna jakiegoś dobrego spirytystę?). W takim przypadku pozostają więc mądre i ciekawe książki – albumy, biografie, prywatna korespondencja i wszystko inne, co pozwala na częściowe bodaj poznanie twórcy od tej ludzkiej, codziennej strony.
A już w ogóle najpiękniej jest, jeśli danego artystę jesteśmy w stanie poznać na żywo, porozmawiać z nim, usłyszeć ton głosu, zobaczyć mimikę i gesty, a więc zaobserwować mowę ciała, no i po prostu – móc o wszystko, co nas interesuje po prostu osobiście zapytać. Ja mam to szczęście, że pracując w magazynie o sztuce i przeprowadzając wywiady z różnymi twórcami muszę być z nimi właśnie w takim bezpośrednim kontakcie. Bardzo sobie to chwalę, z wielu różnych powodów, także tych osobistych, kiedy poniekąd „zmuszona jestem” wyjść poza strefę własnego komfortu i do obcych mi ludzi, co od zawsze stanowiło dla mnie dość spory problem. To interesujące, że konfrontacja moich wyobrażeń o danym artyście z nim samym daje bardzo zaskakujący rezultat – zawsze okazuje się, że dany człowiek jest w rzeczywistości jeszcze bardziej interesujący i ciekawy, niż sądziłam.
Egon Schiele, „Autoportret z psychalisem„, 1912 |
Wiele mówi się o tym, że dobra sztuka to taka, która nie potrzebuje dodatkowych instrukcji i wyjaśnień, która trafia do odbiorcy w sposób jasny, choć osobisty i związany z indywidualnymi preferencjami odbiorcy. To prawda, niemniej, uważam, że bardzo ważne jest, aby nie zapominać także o samym twórcy, który, mam wrażenie, bardzo często jest w odbiorze sztuki pomijany. Obraz, którego treść i forma będzie do nas przemawiać na swój własny sposób to jedno, ale świadomość tego, kto i z jakich powodów go stworzył może diametralnie zmienić lub ubogacić znaczenie pracy. Kiedyś stwierdziłabym, że przecież to oczywiste, że te wszystkie elementy takie jak autor, temat, technika, forma są ważne i nigdy ich nie pomijam, jednak praktyka pokazuje, że i mnie zdarzają się takie niesprawiedliwe spłycenia.
Egon Schiele, „Leżąca”, 1916 |
Ten wpis dedykuję w równym stopniu i Wam i sobie – mam nadzieję, że jak najczęściej będziemy patrzeć na sztukę w sposób pełny i świadomy, starając się poznać, zrozumieć i zaprzyjaźnić z tymi, dzięki którym możemy miło spędzać czas w muzeach i galeriach sztuki. Rozmawiajmy z twórcami, którzy żyją, czytajmy o tych, którzy już odeszli – zapewniam Was, że takie zagłębianie się w życie danego artysty przyniesie nie raz i nie dwa wielką przyjemność i zaskoczenie.