Otworzyłam dziś okno i poczułam powiew ciepłego, świeżego powietrza. Z daleka dobiegł mnie nieśmiały śpiew ptaków, który zawsze zwiastuje rychłe nadejście wiosny. Usiadłam przed komputerem w kuchni, bo tu ostatnio siedzi i myśli mi się najlepiej, zwłaszcza, że przez południowe okna wpada tu najwięcej słońca. Idealna sceneria i moment, żeby poczuć się źle.
Przedwiośnie boli mnie zawsze najbardziej. Ściska bezlitośnie za gardło prawie za każdym razem, gdy tylko poczuję na skórze, że to już, że niebawem zrobi się ciepło, a zima postanowi na chwilę odpuścić. Ta nadzieja, która przychodzi wraz z ociepleniem dobitnie przypomina mi wszystkie te momenty, kiedy czekałam na wiosnę, jak na wybawicielkę, wierząc naiwnie, że wraz z jej przybyciem w moim życiu coś w końcu zmieni się na lepsze.
Powiew świeżego, wiosennego powietrza sprawia, że powracam w myślach do czasów, w których moim życiem władało ciągłe poczucie, że wszystko co mam trzyma się na jakimś prowizorycznym rusztowaniu, złożonym z pozorów i płytkich, jak się później okazało, uśmiechów serwowanych w towarzystwie ówczesnych znajomych. Dopiero teraz, z perspektywy czasu widzę, jak bardzo byłam wtedy niekompletna.
A później, kiedy wszystko się pięknie ustabilizowało, przyszła choroba i co jakiś czas, nieustannie daje mi o sobie znać. Wiosna mi te wszystkie smutki i bolączki okrutnie wyolbrzymia.