To było miejsce spotkań szczególnych. Tylko ja i księżyc w otoczeniu morza gwiazd. Przychodziłam tam zawsze nocą, bo noc jako jedyna o nic nie pyta, nie strofuje i z wyrozumiałością przyjmuje wszystko. Siadałam nad brzegiem Popradu i wpatrywałam się w przestrzeń nad moją głową. Szum rzeki łagodził skołatane myśli i głaskał z czułością po duszy przekonując, że jeśli wyrzucę z siebie bolączki to one na zawsze odpłyną z nurtem.
Odpływały, a ja na moment zatapiałam się w granatowym firmamencie, stając się jego częścią, brakującym fragmentem układanki. Często wracam myślami do tych momentów, spędzonych nad brzegiem rzeki. Czułam się wtedy tak doskonale dopasowana do otoczenia, do świata, do samej siebie.
Przychodziłam tam jako nastolatka, po raz pierwszy zakochana, po raz pierwszy zraniona, po raz pierwszy rozczarowana faktem, że rzeczywistość brutalnie depcze ideały. Przychodziłam tam w liceum, przychodziłam na studiach, za każdy razem poszukując równowagi i wciągając w płuca świeże wiejskie powietrze. Przyjdę tam jeszcze nie raz.
„Noc gwiaździsta” Józefa Chełmońskiego przypomina mi wszystkie te błogie i zbawienne noce spędzone oko w oko z naturą. Nic nie jest w stanie zmącić łagodnej tafli, w której jak w zwierciadle odbijają się gwiezdne konstelacje. Panuje wszechobecna cisza, zmącona subtelnie przez melodię świerszczy wygrywających swoje letnie koncerty. Jesteśmy samotni w tej scenerii, ale tym razem nie opuszcza nas świadomość, że wyjątkowo nikogo nam nie brakuje.
Spokój ciała, spokój ducha. Czasami właśnie tego nam wszystkim najbardziej potrzeba.