Bo co, jeśli się rozpłacze?
Przez parę ładnych miesięcy od momentu narodzin Antosia bałam się wychodzić z nim z domu. Bałam się, bo czułam presję. Bałam się, że zacznie płakać w kolejce do sklepu, albo w autobusie. Bałam się, bo oczami wyobraźni czułam na sobie palący wzrok ludzi, którym to przeszkadza, irytuje, których to drażni. W pewnym momencie ten lęk przed płaczem w miejscu publicznym był tak duży, że przestałam korzystać z miejsc, gdzie znajdują się duże skupiska ludzi. Uciekałam do parku, chodziłam bocznymi drogami, mierzyłam czas od karmienia do karmienia (mniej więcej, bo małe dzieci karmi się piersią na żądanie). Starałam się minimalizować to uczucie znienawidzenia i zapobiec wnioskom sugerującym, że nie potrafię ogarnąć swojego własnego dziecka (co wcale nie jest na początku szalenie proste).
Nauka chodzenia
Antek ma teraz półtora roku, a ja nadal jestem w pełnej gotowości i skupieniu, gdy jesteśmy poza domem. Już go znam, wiem jak go zagadać, żeby zyskać na chwilę jego uwagę w kryzysowych momentach. Potrafię odgadnąć czego mu trzeba, często nawet udaje mi się być o krok przed nim i nauczyłam się zapobiegać, tak, aby nasze wyjście było dla wszystkich jak najbardziej komfortowe. Antoś ma teraz etap szalonej otwartości do ludzi. Wszystkim macha, każdego chce dotknąć, bardzo potrzebuje kontaktu, uwagi, sympatii. Jednym słowem, jest na etapie rozsyłania, zupełnie bezinteresownie, żywiołowych uśmiechów bąbelka. Ja jednak nie przestaje być czujna. Sprawdzam, czy komuś jego otwartość nie przeszkadza, stawiam wózek tak, żeby nie ciągnął nikogo za rękaw, gdy stoimy w kolekcje do kasy. Pilnuję, żeby nie wchodził za bardzo w czyjąś strefę prywatności. Kilka razy zdarzało mi się nawet przeprosić, chociaż na ogół spotykam się z bardzo ciepłymi reakcjami. To tylko dziecko, szczere i radosne dziecko, ale ja mam to wszystko nieustannie pod kontrolą. Bo wiem, że to może komuś przeszkadzać.
Madka z gówniakiem
Teraz, kiedy już czuję się swobodnie z dzieckiem, będąc poza domem, pojawił nowy się lęk. Związany z byciem matką w Internecie. Są w sieci takie miejsca, gdzie boję się napisać co myślę. Ba, boję się nawet przyznać, że mam syna. Wiem, że dla wielu zabrzmi to jak gruba przesada. Chciałabym, żeby właśnie tak było, ale z wielkim smutkiem obserwuje jak popularne i „fajne” stało się wyśmiewanie macierzyństwa i ocenianie go przez pryzmat skrajnych zachowań i krzywdzących stereotypów.
Wczoraj sieć obiegło zdjęcie paragonu wystawionego przez jeden z hoteli. Widniała na nim pozycja „dopłata hotelowa za bachora – 165 zł”. Ktoś chyba chciał zażartować, albo mocno się wkurzył, nie zmienia to jednak faktu, że to bardzo nieprofesjonalne zachowanie ze strony personelu hotelu, który reklamuje się jako prorodzinny. To, co mnie zabolało w tej akcji najbardziej, to jednak nie sam paragon, a masowa reakcja ludzi. Ich zachwyt. Gratulacje dla wspaniałego pracownika, pochwała jego humoru oraz odwagi. Ta radość i euforia, związana z tym, że ktoś postanowił obrazić słownie dziecko, małego człowieka, klienta hotelu – totalnie mnie to położyło na łopatki.
Dziecko = gorszy sort
Wiem, że dzieci bywają nieznośne. Płaczą. Krzyczą. Robią różne, czasami dziwne rzeczy, taka ich domena, tak robią dzieci. Wiem, że to bywa uciążliwe, zwłaszcza, gdy rodzice nie zawsze reagują dostateczną uwagą i czasami bagatelizują sprawę, zamiast postarać się ogarnąć tego małego człowieka. To faktycznie wkurza, mnie także, do tego stopnia, że zdarza mi się zwrócić komuś uwagę. Ale czy takie zachowanie daje komukolwiek zielone światło do tego, aby kogoś obrażać, aby nie traktować z należytym szacunkiem? Czy dziecko winne jest temu, że jest dzieckiem? Dlaczego wczorajsza fala komentarzy z zachwytem poparła nazywanie małego człowieka bachorem? To jest bardzo negatywne i pejoratywne określenie. Dlaczego wszyscy założyli, nie znając kulis wydarzenia, że rodzicie nie zadbali o dostateczną opiekę nad tym podopiecznym? Dlaczego tak pochwalano obrażanie małego człowieka? Dlatego, że jest mały i nie traktuje się go serio? Czy szacunek należy się nam dopiero w określonym wieku? Przecież i tak jest mały, głupi i nie zrozumie – tak ktoś skomentował całe zajście.
„Justysiu, wyjmij kij z dupy”
W komentarzach pojawiły się również propozycje, aby takie dzieci częstować paralizatorem. Że bachory powinny siedzieć w domu, a wyrodne i roszczeniowe madki nie robią nic, tylko pobierają zasiłek i mają na wszystko wyjebane. Autorka zdjęcia paragonu została wielokrotnie obrażona, podobnie jak jej dziecko. Ludzie, gdyby tylko mogli, najchętniej wykonaliby na nich jakiś efektowny wyrok, bo masowy osąd już się dokonał. Nie rozbawiło Cię to? Pewnie też masz takiego gówniaka w domu? Wyciągnij kijek z dupy, Justysiu, zacznij patrzeć na świat z dystansem, nie bierz wszystkiego tak zupełnie serio – tak mi poradzili, gdy próbowałam zwrócić uwagę na fakt, że to małe dziecko zostało po prostu najzwyczajniej w świecie obrażone.
Ale ja już nie potrafię się z tego śmiać. Nie w sytuacji, kiedy ktoś, kolejny już raz, wrzuca mnie to jednego worka i miesza z błotem. A raczej z dziecięcym gównem. To mocne słowa, ale właśnie z taką agresją w stosunku do matek z dziećmi coraz częściej spotykam się w Internecie. Dobrze, że nauczyłam się wychodzić z synem do realnego świata, bo ten wirtualny coraz bardziej mnie przeraża. Na szczęście agresja na żywo przychodzi ludziom dużo trudniej. Bo żeby kogoś obrazić, patrząc mu w oczy, trzeba dużo odwagi. W Internecie natomiast jest łatwiej. Tutaj wystarczy „tylko” żywić nienawiść do człowieka i z satysfakcją wcisnąć ENTER.