Gdyby dziesięć lat temu ktoś kazałby mi wyobrazić sobie samą siebie w wieku 30 lat, pomyślałabym: kurde, ale będę już stara. Gdyby ktoś pokazał mi moje zdjęcie z przyszłości pewnie bym się trochę zasmuciła: ojej, przytyłam, mam cellulit, postarzałam się. Najciekawiej byłoby jednak, gdyby ktoś pozwolił mi zaglądnąć do mojej trzydziestoletniej głowy: to niemożliwe, jaki tam spokój, ład i pewność siebie.
Macierzyństwo
4 lipca skończyłam trzydzieści lat i poczułam, że chcę jakoś podsumować ten okres mojego życia. Mam wrażenie, że najwięcej wydarzyło się i zmieniło od momentu, gdy zaszłam w ciąże, czyli niemal równo dwa lata temu. To, że dziecko wiele w życiu zmienia to fakt, którego nie zamierzam w żaden sposób podważać. Zawsze mnie drażni, gdy czytam w sieci, że bycie matką nic nie zmienia, że nadal możesz być kim chcesz, że nadal możesz wszystko. No nie, nie możesz, ponieważ konsekwencją posiadania potomstwa jest istotna zmiana priorytetów, planów, pomysłów na przyszłość i wielu innych rzeczy. Ten mały, bezbronny człowiek zajmuje nowe, szalenie ważne miejsce nie tylko w domu, ale zwłaszcza w głowach rodziców. I to jest szok, czasami kubeł zimnej wody na głowę. Bywa, że towarzyszy temu poczucie, że coś się wali, że ziemia się trzęsie, że grunt ucieka spod zmęczonych nóg.
U mnie tak było. I minęło. Od kiedy wróciłam do pracy, wszystko jakby powróciło na swoje tory, chociaż nie da się ukryć, że ten pociąg jedzie już w zupełnie innym kierunku. Miewam dni, gdy jestem zmęczona, miewa dni, gdy płaczę z miłości i obawy, że mojemu dziecku może się coś stać. Czasami klnę pod nosem, że nie chce zasnąć, a później ze wzruszeniem zerkam na jego łagodną twarz, gdy śpi. Macierzyństwo jest pokręcone, ale musze przyznać szczerze, że uczyniło ze mnie innego, lepszego człowieka. Nabrałam więcej pokory i dystansu do świata, codziennie szlifuję swoją cierpliwość. Czuję, że żyję bardziej świadomie, że jest we mnie jakaś wcześniej nieznana łagodność.
Małżeństwo
Stabilizacja emocjonalna sprawiła, że w moim sercu od niemal już od ładnych kilku lat gości bezkresny spokój. To jest dla mnie nowe, ponieważ ja się zawsze, od kiedy pamiętam, motałam emocjonalnie, żywiąc się tym chaosem i jednocześnie szczerze nienawidząc tego stanu. Ze skrajności w skrajność, to moja specjalność – takie miałam motto życiowe i nie było w tym stwierdzeniu ani grama przesady. Niestety. Od zachwytów do skrajnej rozpaczy, od wyżyn radości, po bolesne rozczarowania. Małżeństwo pełne miłości i fascynacji, właśnie to mnie uratowało i uczyniło mnie po prostu szczęśliwą. Bardzo rzadko o tym mówię, ale często myślę, zwłaszcza, gdy docierają do mnie skrawki dziwnych wspomnień.
Samoakceptacja
To ciekawe, że teraz, mając 10 kg więcej niż za czasów świetlanej młodości, wstydzę się mojego ciała mniej, niż wtedy. Byłam szczuplejsza, nie miałam cellullitu, miałam naprawdę świetna figurę. Mimo to, krępowałam się pokazać w stroju kąpielowym i myślenie o moim ciele powodowało we mnie dziwny dyskomfort. Teraz jest mnie trochę więcej i przybrałam nowy kształt, a jednak bardziej przychylnie zerkam na siebie w lustro. Nadal bywają dni, że wolałabym ważyć te 10 kg mniej, ale mówię wtedy sobie: urodziłaś dziecko, odwaliłaś kawał dobrej roboty. Popatrz, jesteś zdrowa, te nogi z cellulitem sprawnie działają, bo możesz biegać, chodzić. Nie jestem pewna, czy to zasługa mojego wieku, czy może bardzo potrzebnego trendu, który uczy nas patrzeć na swoje ciała z większą miłością. Bo tym jest właśnie dla mnie ruch bodypositive – przekonuje, że jesteśmy fajne, takie jakie jesteśmy, bez względu na to, jaki nosimy rozmiar.
Minimalizm
Ciucholandy kocham od kiedy pamiętam, ale przyznaję, że dopiero od niedawna patrzę na ten rodzaj zakupów także przez pryzmat zerowaste. Nie wiem, czy to zasługa ciąży i brutalnego faktu, że nagle zawartość mojej całej szafy okazała się być za ciasna, ale zaczęłam czuć potrzebę minimalizowania ilości swoich ubrań. Niedawno pozbyłam się naprawdę imponującej stery szmat i nadal mam w co się ubrać, chociaż czasami nie wiem w co. Teraz, gdy trzymam w rękach zdobycz ciucholandową zastanawiam się trzy raz nim ją kupię. Skłamałabym jednak, pisząc, że nie mam żadnych konsumenckich wad. Cierpię na potrzebę wyszukiwania w sieci fantastycznych okazji cenowych na aplikacjach wyprzedażowych. W ten sposób nieustannie powiększa się m.in. moja kolekcja butów. Bo przecież takich jeszcze nie mam. Taka porządna firma, taka niska cena, taka okazja…
Jakość
Nie pamiętam kiedy to się dokładnie stało, ale stało się i nie ma już odwrotu. Po prostu od jakiegoś czasu ZAWSZE, gdy kupuję nową (bądź starą-nową) rzecz sprawdzam jej skład. Totalnie zafiksowałam się na tym punkcie. Na przykład, chodzę po ciucholandach i macam tkaniny, bawiąc się w zgadywanki. W ten sposób nauczyłam się poznawać przez dotyk len, jedwab, bawełnę, ale też eliminować poliester czy akryl. Najbardziej cieszy mnie, gdy uda mi się upolować jedwab, zwłaszcza, że jego ceny są naprawdę śmiesznie niskie. Kocham też len i odkryłam na własnej skórze jego wspaniałe właściwości w lecie. Kiedyś myślałam, że takie ekskluzywne tkaniny ą zarezerwowane dla grubego portfela, tymczasem to po prostu kwestia chęci i świadomości. No i czasu, bo poszukiwania rzeczy z drugiej ręki pożerają czas niemiłosiernie.
Jednocześnie staram się nie oceniać wyborów innych ludzi, zwłaszcza tych całkowicie sprzecznych z moimi założeniami. To bardzo ważne, żeby w swoich decyzjach nie przyjmować skrajnych postaw. Nie każdy ma czas, warunki i wolną głowę, żeby móc zajmować się tym, co do dla mnie jest ważne i oczywiste. Możliwość wyboru wydaje mi się pewnego rodzaju luksusem, jednak zdaję sobie sprawę, że nie każdy może sobie na ten luksus pozwolić.
Feminizm
Im jestem starsza, tym bardziej odczuwam siłę związaną z tym, że jestem kobietą. Jeszcze jakiś czas temu napisałabym o sobie: historyk. Teraz? Tylko historyczka sztuki. Kilka lat temu powiedziałabym, że feminizm jest ok, ale chyba mnie nie dotyczy. Dziś? Wiem, że w mniejszym bądź większym stopniu dotyczy nas wszystkich. Zastanawiałam się niedawno, dlaczego ktoś zdziwił się, że zadeklarowałam bycie feministką. W moich oczach taka deklaracja nie jest niczym egzotycznym ani kontrowersyjnym. To jest najzwyklejsza potrzeba szacunku i godnego traktowania. Przecież raczej nikogo nie zaskoczy deklaracja, że jako kobieta chciałabym mieć równe warunki do rozwoju, samorealizacji, do wykonywania pracy, do zarabiania pieniędzy, do uczestniczenia w życiu społecznym i zawodowym, do autonomicznego podejmowania decyzji. Przecież to brzmi całkiem normalnie. I właśnie tym jest dla mnie feminizm.
Relacje
Gdybym umarła to chciałabym, żeby ktoś powiedział o mnie: to był dobry człowiek. No dobra, może być jeszcze, że mądry. Dobry i mądry, czy to nie brzmi idealnie? Już olać, że piękny, poza tym to piękny mogłoby wynikać z tego, że dobry i mądry. I właśnie dlatego m.in. dbam o to, jaka jestem dla innych, zarówno na żywo jak i w sieci. Ja naprawdę, gdzieś tam w środku, jestem człowiekiem, który nie przepada za ludźmi. Jak sobie, wraz z mężem, siedzimy wieczorem i rozmawiamy o różnych sprawach to mamy tak mocne i grube żarty, że osoba z zewnątrz stwierdziłaby, że jesteśmy rodziną aspołecznych psychopatów. Ale to są żarty i to nie ma żadnego przełożenia na rzeczywistość. Dlatego staram się być w stosunku do innych miła i uczynna. To nie jest, wbrew pozorom, aż takie trudne. Myślę, że wystarczy trzymać się zasady „nie czyń drugiemu, co Tobie niemiłe”. Banał, ale jakże skuteczny. Wiem, że świat bywa skomplikowany, dlatego staram się nie wyciągać pochopnych wniosków, zwłaszcza, że i mi zdarza się nadal potknąć i zaryć twarzą o podłogę. Ale później wstaję i idę dalej. I chyba właśnie tak trzeba.
cover photo: Auguste Toulmouche, „Niezdecydowana narzeczona”, 1886