„Patrzcie sobie w oczy”. Krótkie opowiadanie o Pani Teresie

Dobę po operacji udało mi się wstać z łóżka. Ubrałam szlafrok, który kupiłam specjalnie na szpitalną okazję za 20 zł w ciucholandzie. Nie miałam pojęcia, że obudzę się z  dwoma plastikowymi butelkami drenażowymi, które były połączone rurkami z moją raną. W szlafroku miałam dwie duże kieszenie ulokowane po bokach, włożyłam więc do nich moje pojemniki z sączącym się żółtym płynem i poszłam na spacer. Gdy okazało się, że jestem w miarę mobilna, zdecydowano o mojej przeprowadzce z intensywnej terapii na zwykłą salę na parterze. W ten sposób straciłam widok na Giewont, ale zyskałam nowe towarzystwo. I Panią Teresę.

 

Leżała pod oknem, w samym rogu małego pomieszczenia. Była ubrana na biało i wyglądała trochę jak anioł, zwłaszcza, że za jej plecami ciepłe światło tańczyło wśród jesiennych liści i rozświetlało jej postać.  Każde zamienione z nią słowo utwierdzało mnie w przekonaniu, że Pani Teresa jest z jakiegoś innego świata. Wydało mi się to zupełnie nieracjonalne – nosić na barkach tyle cierpienia i być przy tym tak ciepłą, radosną i pogodzoną z losem kobietą? To przecież po ludzku zupełnie niemożliwe.

 

Wieczorem, kiedy się przebierała, zauważyłam, że nie ma obu piersi. Nawet nie udawałam, że na nią nie patrzę, wręcz nie potrafiłam oderwać od niej wzroku. „Boże, Pani jest taka piękna” – wypaliłam zawstydzona. Było mi strasznie głupio, że się tak na nią gapię. Nadal mam przed oczami jej uśmiech, który mi wtedy posłała. „Dziękuję”, odpowiedziała, rozpromieniona jeszcze większym blaskiem, chociaż wydawać by się mogło, że wcześniej świeciła już maksymalnie. Miała najpiękniejsze ciało, jakie widziałam. Ciało anioła po mastektomii.

 

Najbardziej zachwycało mnie gdy Pani Teresa rozmawiała z bliskimi przez telefon. Nie żaliła się nigdy, że ją coś boli. Wręcz przeciwnie, mówiła, że jakoś leci. A przecież słyszałam jej cichutki płacz każdego wieczoru, widziałam, jak czeka na godzinę 21, kiedy pielęgniarki przynosiły jej zastrzyk przeciwbólowy. Codziennie powtarzała im podczas wieczornej wizyty: „Bardzo proszę na 21, wiem, że powinnam o 22, ale to dla mnie tak strasznie późno”. Zawsze były punktualne, przez co miałam ochotę je uściskać. Każdego dnia, punkt dziewiąta wstrzykiwały jej ukojenie.

 

Podczas tych rozmów telefonicznych prawie w ogóle nie mówiła o sobie. Wysłuchiwała z uśmiechem opowieści o codziennym rytmie ludzi zdrowych, zabieganych, zapracowanych. Na koniec zawsze powtarzała:

Uśmiechajcie się dużo. Kochajcie się. Idźcie na spacer, jest taka piękna pogoda, poobserwujcie jak cudownie liście spadają i zdobią chodnik. Mówcie sobie dobre rzeczy, bądźcie dla siebie dobrzy i patrzcie sobie w oczy.

Po jednej z tych podsłuchanych, mimochodem, rozmów, coś we mnie pękło. Wyszłam na korytarz, zbiegłam na najniższy, najmniej uczęszczany poziom i nie mogłam opanować płaczu. Ryczałam jak głupia. Patrzcie sobie w oczy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jedno zdanie zrobiło na mnie takie wrażenie.

 

W poniedziałek przyszły wyniki. Okazało się, że kolejny przerzut Pani Teresy był nieoperacyjny. Wyszła do domu dwa dni po mnie. Wiedziała, że tak będzie, mówiła:

Nie czekam na żaden cud, po prostu chce wiedzieć ile mi jeszcze zostało czasu. Wiesz, słoneczko, muszę sobie jakoś uporządkować to życie.

 

***

Od paru dni próbuję wrócić do pisania, ale zdałam sobie dziś sprawę, że nie będę mogła, dopóki nie opowiem Wam o Pani Teresie. O jej miłości do życia, na przekór wszystkiemu, o szacunku dla drugiego człowieka. Jestem wdzięczna lekarzom za pomyślną operację, ale najbardziej cieszy mnie, że spotkałam w Zakopanem Panią Teresę. To była oszałamiająco piękna lekcja pokory i patrzenia ludziom w oczy.

Pani Tereso, dziękuję.

Mogą także Ci się spodobać