W ostatnich dniach byłam zmęczona. Byłam bardzo zmęczona i nie było to zmęczenie mięśni, ale mojej głowy, w której działo się w jednym momencie po prostu za dużo. Jeśli ktoś śledził moje poczynania w Internecie to skojarzy, że bardzo pochłonęła mnie fantastyczna akcja z Muzeum Narodowym w Krakowie, dla którego zrobiliśmy 5 mini-filmów o eksponatach z ich zbiorów. Doświadczenie nowe, ekscytujące i wyczerpujące. Kiedy robię coś po raz pierwszy, zawsze się boję, że się nie uda i ten lęk przed odrzuceniem towarzyszy mi niemal przez cały czas, aż do finału. Jak się okazało, obawy były zupełnie niepotrzebne, ale to byłoby zbyt piękne, gdybym umiała z góry przewidzieć rezultaty działań i nie martwić się na zapas. To nie w moim stylu. Ja muszę wszystko przegryźć i przemęczyć w głowie na tysiąc sposobów, żeby później, na koniec cieszyć się z sukcesu i jednocześnie czuć się wewnętrznie przemieloną jak przez maszynkę do mięsa.
Niczego nie żałuję.
W takich okolicznościach zatęskniłam do Caspara Davida Friedricha (1774-1840). Obiecałam sobie, że jak tylko znajdę chwilę na napisanie notki, to będzie dotyczyć właśnie jego romantycznego i metafizycznego spojrzenia na naturę. Niczego tak mi teraz nie potrzeba, jak malarskiego poczucia absolutu, sięgnięcia dużo wyżej, ponad przyziemne sprawy i codzienne rozterki. Friedrich daję mi tę możliwość, ponieważ jego pejzaże przesycone są boskim pierwiastkiem. Malarz kontemplował przyrodę w zupełnym skupieniu, które można porównać do zadumy, w jaką człowiek wierzący popada podczas modlitwy, czy w trakcie przebywania w świątyni. Takie doświadczenie wymaga zupełnego odosobnienia. Artysta mawiał:
Aby móc patrzeć na naturę i zrozumieć ją, muszę się zatracić w tym, co mnie otacza, zespolić z chmurami i skałami, dzięki czemu mogę być tym, czym jestem. Do mych rozmów z naturą potrzeba samotności.
Friedrich, jako topowy reprezentant romantyzmu w sztuce, kategorycznie odrzucał „mędrca szkiełko i oko”, dając prym wszystkiemu co duchowe i niematerialne, zarówno w człowieku, jak i w naturze. Od kiedy pamiętam, czułam tę duchowość w jego malarstwie, chociaż przez bardzo długi czas nie umiałam tego odpowiednio nazwać. Czasami czuję silną potrzebę wniknięcia w tę sztukę, zwłaszcza gdy nie mogę sobie pozwolić na podobne przeżycia w kontakcie z naturą na żywo. To malarstwo działa na mnie kojąco, jest jak plaster przyklejany na rozedrganą duszę.
O Casparze Davidzie Friedrichu pisałam kiedyś dla kwartalnika „Artysta i Sztuka”. Polecam Wam ten tekst, ponieważ uzupełnia to, co tutaj jedynie zasygnalizowałam.
Cover photo: „Nadmorska plaża we mgle”, 1807