Wydawało mi się, że byłam tuż obok, w parze ze sobą, blisko. Przecież codziennie rano patrzyłam na siebie w lustrze, czesałam włosy, chodziłam do pracy, robiłam zakupy, wracałam do mieszkania, do którego od jakiegoś czasu bardzo wcześnie wlewała się jesienna ciemność. Wydawało mi się, że w każdej chwili mogę sięgnąć do środka, do wnętrza siebie samej i zabrać to, co będzie mi w danym momencie najbardziej potrzebne.
Tamtego dnia wyciągnęłam do siebie rękę i okazało się, że nikogo tam nie było. Dziwne to uczucie, napotkać pustkę w takim miejscu. Jak to się stało, pomyślałam, jak mogłam dopuścić do tego, że zgubiłam samą siebie? Przecież nie wolno robić sobie takich rzeczy.
Przestraszyłam się i zaczęłam się nerwowo przeszukiwać, tak jak w pośpiechu szuka się kluczy, dokumentów, telefonu. Bez skutku. Co ja zrobiłam ze sobą? Gdzie mogłam się ukryć? Wróć – szeptałam do siebie, z bólem wizualizując sobie stratę. Wróć, nie chciałam Cię zaniedbać.
A jednak zaniedbałam. Nie tak od razu i nie tak nagle. Powoli, po cichu. Krok po kroku, centymetr po centymetrze. Rutyna, jesienny spadek formy, głowa pęczniejąca od pytań i zmartwień – winnych jest wielu, ale główną jestem ja sama.
Po wyczerpujących poszukiwaniach na szczęście wróciłam. Słabsza, ale pewniejsza siebie. Jeszcze dygoczą mi mięśnie i trzęsą się ręce, jak po zbyt intensywnym wysiłku. Jeszcze drży mi głos, gdy szepczę do siebie „przepraszam”. Nie wiedziałam, że można zgubić samą siebie. Mam 31 lat i pierwszy raz doświadczyłam takiej utraty.
Dziś odbicie w lustrze pokazuje mi trochę inną kobietę. Bardzo chcę ją lubić i być dla niej dobrą. W końcu nie mam nikogo innego, z kim mogłabym być aż tak blisko, bez żadnej przerwy, 24 godziny na dobę.