Pociąg z Nowego Sącza do Krynicy jedzie półtorej godziny. Trasa kolejowa biegnie Doliną Popradu. Po drodze mija się Rytro, moją rodzinną miejscowość, później Jest Piwniczna, Wierchomla, Żegiestów, Muszyna no i stacja końcowa: Krynica-Zdrój. Ostatnio wymyśliłam sobie, że pojadę tam na cały dzień, sama, z aparatem, bez żadnego konkretnego planu, który wmuszałby na mnie pośpiech czy wybór określonej ścieżki. Już jakiś czas temu zauważyłam, że chodzenie po mieście bez celu nie jest chodzeniem donikąd. Wręcz przeciwnie, oczy i nogi same niosą mnie do ciekawych miejsc.
Krynica to miasto mojego dzieciństwa, nie jestem więc obiektywna w swoich ocenach. Zawsze będę na nią patrzeć przez pryzmat fotki przy fontannie w parku czy smaku wody mineralnej sączonej z ceramicznej pijałki. Myślę, że dorastanie w regionie bogatym w uzdrowiska, w jakimś sensie wpływa na słabość do tych miejsc. Mam wrażenie, że u mnie to nasila się to z wiekiem. Im jestem starsza i bardziej świadomie spoglądam wstecz na lokalną historię tym bardziej czuję się z nią tożsama i chętniej poznaje region „na nowo”.
Ktoś powie, że z Krynicą jest obecnie trochę jak z Zakopanem – zrobiła się tandetna, niemalże zasypana kiczowatymi straganami i ogólnym „dziadostwem”. Dużo jest w tym stwierdzeniu prawdy. Do tego dochodzą jeszcze niekoniecznie udane rewitalizacje, np. bardzo kontrowersyjne odświeżenie Pijalni Głównej, z której zniknęła rewelacyjna kompozycja ceramiczna zdobiąca ścianę oddzielającą salę koncertową od pijalni. Ilekroć o tym myślę, to czuję niemiły ucisk w brzuchu. Z resztą, napiszę to wprost: we flakach mi się przewraca. Niestety, ktoś kiedyś zdecydował, że można bezpowrotnie zniszczyć tę cudną autorską kompozycję i wykorzystać później ceramiczne elementy w randomowy sposób układając nimi ścianę przy rozlewni wody. To straszne.
Zdaję sobie sprawę z tych przemian. Czasami nieuniknionych, czasem niepotrzebnych i nieprzemyślanych. Dostrzegam wszystkie te wady i rzeczy, które są zwyczajnie brzydkie, ale mimo to, czerpię coraz to większa przyjemność z chodzenia po tym miasteczku. Aż chciałoby się zapytać: Jak to możliwe? Nie wiem. Po prostu mam wrażenie, że czasami potrafię się wyłączyć na pewne rzeczy, a na innych maksymalnie skupić. Właśnie w takim trybie byłam w Krynicy w słoneczną, chłodną, listopadową niedzielę. I to zwiedzanie, jak nigdy wcześniej, przyniosło mi ogromną satysfakcję.
Ostatnimi czasy ciągnie mnie zwłaszcza do dwóch tematów: do modernizmu w architekturze oraz do miejsc w których czuć ducha PRL-u. Te fascynacje doszły już do dziwnego momentu, kiedy nie wystarcza już samo zainteresowanie bryłą. Teraz oglądam klamki, stare lady, lampy, lustra, podłogi, ściany, dekoracje ceramiczne. Estetyczne przyjemności detaliczne. Ilekroć natrafiam na taki ślad przeszłości czuję, jak endorfiny łaskoczą mnie w brzuch. Może i dziwne, wiem. Ale szalenie przyjemne.
Ten wpis traktuję jako wstęp do bardziej szczegółowych tekstów dotyczących krynickich, a, kto wie, może i szerzej – uzdrowiskowych obiektów w Beskidzie Sądeckim. Jestem absolutnie przekonana, że jest to temat, który będzie mnie w najbliższym czasie mocno absorbował i któremu będę poświęcać sporo czasu. Pisania o malarstwie, rzecz jasna, nie porzucam, ale odkryłam w sobie potrzebę eksplorowania tematu architektury uzdrowiskowej i będę to robić z nieukrywaną satysfakcją.