Od jakiegoś czasu nie katuję się już smutnymi piosenkami. Za dużo mam obecnie spraw na swoich barkach, żeby móc jeszcze dźwigać ten ciężar, który przygniata pod wpływem przygnębiających dźwięków. Dawniej naprawdę przesadzałam. W końcu słuchanie muzyki, która sprawia, że twarz robi się czerwona i spuchnięta od płaczu chyba nie jest rewelacyjnym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
Zawsze robiłam to nocą. Wtedy, gdy, jak słusznie stwierdziła Małgorzata Hillar, „gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości”.
Jakoś lżej mi bez tego. Pomyślałam nawet: starzeje się, po prostu mi już przeszło. No bo przecież mogło mi to minąć, ta masochistyczna potrzeba smutku, która korci, żeby znowu włożyć palec w dziurę w brzuchu, pomimo, że boli. Po co mi to. Nie chcę, wolę żyć bez tego.
A później włączam ten jeden jedyny utwór i rozsypuję na milion kawałków, tracę grunt pod nogami. Łzy momentalnie napływają mi do oczu. Nie chcę płakać, ale to się dzieje samo. Mimo to nie wyłączam, wręcz przeciwnie, daję od nowa.
I jeszcze raz.
I jeszcze raz.
Znowu mnie boli dziura w brzuchu. Bardzo za tym tęskniłam.
Jakaś mała cząstka mnie zawsze szlocha w środku. Zapominam o tym, a raczej nie chcę pamiętać, ale to wraca jak bumerang. Czasami myślę, że chciałabym od tego kiedyś uciec, ale to chyba niemożliwe. Przecież nie da się uciec od samej siebie.
Obraz: Andrew Wyeth, „Świat Krystyny”, 1948